Český a slovenský zahraniční časopis  
     
 

Listopad 2010


Czesi – naród „szlachetny”, ale również z ciemnymi plamami w historii

Antoni Golly

W internecie ukazał się artykuł pod zaskakującym tytułem: „Tschechisches Fernsehen zeigt Massaker an Deutschen“, który przetłumaczę i zaopatrzę w mój komentarz.„Czeska telewizja pokazuje masakrę na Niemcach”. Film dokumentalny na temat masakry Niemców w maju 1945 w Pradze wzbudza sensację w Czechach. W dokumencie, emitowanym przez Czeską Telewizje pod tytułem „Zabijanie w sposób czeski” reżysera Davida Vondráčka omawia się zamordowanie niemieckich cywilów w czeskich miastach i gminach krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej. Widać również nagrania amatorskie pewnej egzekucji masowej 42 niemieckich cywilistów podczas powstania praskiego na początku maja 1945. Czescy Gwardziści prowadzą Niemców do przydrożnego rowu i zastrzelili ich. Ponadto ciężarówka przejeżdża postrzelonych, którzy częściowo byli jeszcze żywi. Pokazuje się klęczącego starca, który w modlitwie składa ręce, zanim go ciężarówka rozjechała. Nagrania dała do dyspozycji żona Vondráčka, której ojciec, Jiří Chmelíček, sfilmował te sceny. Z obawy nie ujawnił tych materiałów aż do upadku komunistów w roku 1989. Później zapomniano o tych nagraniach.

Historycy czynią współodpowiedzialnym byłego prezydenta państwa, Beneša.

W jednym epizodzie czteroczęściowego dokumentu omawia się zdarzenia, które miały miejsce w Postelberg wczesnym latem 1945. W tej północnoczeskiej mieścinie miesiąc po zakończeniu wojny czechosłowaccy żołnierze i Rewolucyjni Gwardziści zastrzelili ponad tysiąc ludzi. W grobach masowych znaleziono później 763 niemieckich cywili. Ofiarom jest poświęcone miejsce pamięci. Według Vondračka chodzi przy tym rozstrzeliwaniu o „największą masakrę między końcem wojny a Srebrenicą w Bośni 1995”. Według historyków miały swój udział w tych bestialstwach na Niemcach wypowiedzi ówczesnego prezydenta państwa, Eduarda Beneša który nawoływał, aby „bezkompromisowo zlikwidować całkowicie Niemców na czeskich ziemiach oraz Węgrów w Słowacji”. Instytut militarno-historyczny potwierdza autentyczność nagrań.

Autentyczność nagrań z filmu dokumentalnego potwierdził m. in. czeski historyk, Eduard Stehlík, z praskiego Instytutu wojskowo-historycznego, który jednak wskazał nas to, że ocena tych czynów powinna być dokonana w ramach historycznego kontekstu. Wprawdzie nie można zamordowania niemieckich cywili ani usprawiedliwić ani prawnie uzasadnić, nie wolno jednak zapomnieć, jakie zbrodnie popełnili żołnierze Waffen-SS i członkowie Hitlerjugend na Czechach podczas powstania praskiego, powiedział Stehlík.

Tyle informacja z gazety internetowej. Pasuje idealnie do moich wspomnień z dzieciństwa, gdy podczas ucieczki przed frontem wschodnim i przy powrocie na Śląsk miałem okazję poznać mentalność „braci” Czechów. Zawarłem te wspomnienia w artykule, którego fragmenty załączam poniżej. Niestety żadna redakcja nie chciała tego materiału opublikować, bo wnioski nie pasują do „image” szlachetnych sąsiadów, przecież tak ładnie się zachowali, gdy wojska Układu Warszawskiego uspakajały rozgrzane głowy łaknących demokracji Czechów. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że w tym materiale internetowym nawet nie wspomniano o tzw. marszu śmierci z Brna w kierunku granicy z Austrią, niezwykle bliski exodusowi narodu ormiańskiego dawno temu, tylko w nieco mniejszej skali. Co to jest - tych głupich kilkanaście tysięcy przeklętych Niemiaszków? Większość to starcy, kobiety i dzieci. Starcy i tak umarliby wnet, a dzieci lepiej zlikwidować bo mogą myśleć o odwecie. Co najwyżej kobiety można jakoś wykorzystać przed śmiercią dla dobra narodu czeskiego – polepszyć humor męskiej części narodu, co ma miejsce po „dobrym” gwałcie. Mafia sycylijska do perfekcji opanowała taki tok rozumowania i zabija wszystkich mężczyzn z danej rodziny, łącznie z niemowlakami wzorem Heroda. Czesi po prostu zastosowali zasadę do wszystkich jak Amerykanie do Indian: „Martwy Indianin, dobry Indianin”.

Fragmenty eseju - „Jak ,Czesi odreagowywali´ swoje fobie antyniemieckie”

Chciałbym przypomnieć pewien etap powrotu naszej rodziny po ucieczce z Śląska przed frontem wschodnim - przejazd przez Czechy od południa (Šumavy) do Kamieńca Ząbkowickiego na Dolnym Śląsku. Powrót nastąpił formalnie z Austrii – z terenów należących obecnie do Czech - i zaczął się w pierwszych dniach lipca 1945. Przebywaliśmy wtedy w miejscowości Stein (im Böhmerwald) obecnie Polná na Šumavie. Dzisiaj jest to poradziecka baza wojskowa, obszar zamknięty. Polná na Šumavie znikła nawet z map drogowych, nie ma też znaków drogowych, ale z każdej strony są ostrzeżenia o skutkach nie respektowania polecenia „zákaz vstupu”. Odwiedzając wiele lat po wojnie te strony próbowałem dojechać do tej miejscowości (była na starych mapach i znałem nową nazwę) – wszędzie „zákaz vstupu” i groźby kar. Przypomniałem sobie pewną leśną dróżkę z miasta Horice przez góry i lasy, bo szedłem tam pieszo latem 1945 na zakupy. Nie oznakowaną dróżką przejechałem góry i legalnie mogłem dojechać do kościółka na skraju miejscowości, gdzie znów przywitał mnie znak „zakaz vstupu”. Pozostawiłem samochód i pasażerów przed kościołem i poszedłem pieszo do karczmy, ryzykując aresztowanie. Tam wyprosiłem u pewnego oficera – chyba ważnego - pozwolenie na odwiedzanie „moich” kątów. Nie poznałem niczego. Szkoła, w której mieszkaliśmy chyba była zburzona albo przebudowana lub „zmieniła miejsce pobytu”, w każdym razie nie było jej tam gdzie według mnie miała być. Brudne koszary upiększały dolinę – urządzenia wojskowe mnie nie interesowały. Tylko stacja kolejowa i szyny, na których stały pociągi z uciekinierami były jeszcze na miejscu. W 1945 roku Stein było piękną osadą z czystym strumykiem, gdzie łowiliśmy rybki i raki. Strumyk, z którego często piliśmy wodę to obecnie kloaka koszar i w ogóle nędza oraz katastrofa ekologiczna! Było to kilka lat po opuszczeniu przez Rosjan terenów czeskich, ale pewnie czeskie wojsko przejęło sposób użytkowania bazy (vide Legnica!).

Wiosną 1945 roku okupacyjne wojska amerykańskie dokonywały wymiany zajętych terenów w Austrii z Armią Czerwoną i nie chciały nas zostawić na pastwę Rosjan i rozzuchwalonych „wygraną” wojną Czechów (Amerykanie pewnie wiedzieli o marszu śmierci z Brna o którym prawie do dziś nie miałem pojęcia) i znalazły rozwiązanie. Podstawiono na stacji w Stein dwa pociągi, jeden do Bawarii, drugi na Śląsk. Matka demokratycznie kazała nam wybrać, większość chciała do domu. No i wróciliśmy z dalekiej podróży – przez Czechy!

W tekście innego artykułu w Silesii („Trudne powroty...”) na temat okresu „ucieczek, wypędzeń, powrotów – i nadziei na pojednanie - wyraziłem już mój pogląd na temat czeskiego narodu, potępiając go w czambuł. Dziś nieco inaczej na to patrzę, ale jako 12-letni chłopak uważnie obserwujący otoczenie miałem wszelkie podstawy, aby myśleć o Czechach to co napisałem. Taki osąd może być z pewnością krzywdzący i niebezpieczny, ale żyłem wśród Czechów kilka miesięcy od lutego do lipca 1945 i przemierzałem w poprzek ich kraj dwukrotnie różnymi środkami lokomocji, pieszo, na furmance, przyczepie traktora lub pociągami. Nie spotkałem ani jednego Czecha życzliwego dla uchodźców, a podłych niestety dużo, nawet gwałcących i mordujących, jeśli czuli się bezkarni pod osłoną Armii Czerwonej. Niedawno temu przypadkowo znalazłem dodatkowe potwierdzenie moich słów w internecie. Okazuje się, że tzw. marsz śmierci z Brna, w którym zginęło kilka tysięcy ludzi, przeważnie starców, kobiet i dzieci, Czesi organizowali akurat wtedy, gdy byłem kilkadziesiąt kilometrów od trasy śmierci, ale na szczęście poza strefą radziecką. Zdążyliśmy z trudem do strefy amerykańskiej i dzięki temu przeżyliśmy. W amerykańskiej strefie Czesi nie byli agresywni – pewnie sądzili, że ewentualne ich zbrodnie nie zostaną pochwalone przez żołnierzy amerykańskich, nie to co dokonane w glorii u boku Armii Czerwonej.

Nie pamiętam, aby naród czeski wykazał się w 20-tym wieku bohaterskimi czynami, mogę jednak nie mieć racji. Masowe dezercje Czechów (Szwejków) w pierwszej wojnie rozumiem. Po co mieli ginąć za cesarza, którego w Pradze nawet czeskie muchy obsrywały? Gdy Hitler zabrał im niezależność byli już na swoim, ale nie reagowali. Zaolzie oddali „bohaterskim” polskim wojskom „wyzwoleńczym” przed wojną bez jednego strzału. Spotkała ich za to słuszna kara, byli gnębieni przez braci Polaków, nagle „wolnych” – choć nie na długo. Podobnie, gdy wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji aby „uratować” demokrację!? Śledziłem odezwy radiowe aż do ostatniej chwili i słyszałem tylko: „Zachovejte klid!”. Oni posłuchali – być może wykazali mądrość, ale chyba nie bohaterstwo. Tylko kobiety krzyczały i pluły na polskich wojaków, którzy mieli rozkaz – nie reagować! Dlatego Praga pozostała taka piękna jak przed wojną, a Warszawę szpeci radzieckie budownictwo. Nie słyszałem do tej pory o „Powstaniu Praskim”, sądzę jednak, że nie można go porównać do Warszawskiego, bo nie widać śladów zniszczenia miasta.

Odnośnie tchórzliwości: Opiszę zdarzenie, które miało miejsce w maju 1945. Dowiedzieliśmy się, że Hitler nie żyje! W naszym miniobozie była rodzina z Wiednia, kilka polskich rodzin z Olesna, nasza grupa – mieszana - rodzina i sąsiedzi oraz pewna pani z Zabrza, której mąż był szpiclem Gestapo. Ta pani była nie tylko fanatyczką hitlerowską, ale chyba idiotką, bo wzięła portret Hitlera, przyozdobiła kirem, zaniosła Czechom do kościoła i postawiła na ołtarzu. Czesi się przyglądali – i nic! Nawet nie ruszyli „Hitlerbildu” z ołtarza, ani tej kretynki! Wyobrażam sobie gdyby to było w okupowanej Polsce nawet bez wsparcia Armii Czerwonej. Ucierpiałyby natychmiast okoliczne płoty a kamienie i sztachety poszłyby w ruch. Szanowni Czesi bali się nawet kobiet niemieckich, bo wojska niemieckiego już dawno nie było i wszyscy wiedzieli, że za kilka dni wejdą Rosjanie. Moja rodzina razem z tą prowokatorką zdążyła uciec do strefy amerykańskiej, reszta została. Dwa dni później w Czechach nagle obudziło się bohaterstwo, pokazali swą podłość i mścili się bezlitośnie na tych obozowiczach, którzy zostali oraz na swoich sąsiadach o korzeniach niemieckich. Łatwo się domyśleć, że czynili to dopiero pod przyjaznym okiem Armii Czerwonej, przedtem jakoś im się „nie złożyło”, nienawiść tylko powoli narastała, a moment wybuchu tylko przez „przypadek” nastąpił po wkroczeniu Armii Czerwonej.

Wiele lat później, podczas wspomnianej wyżej wycieczki „śladami dzieciństwa” dowiedziałem się o cierpieniach i wypędzeniach ludności w typie naszej, śląskiej rodziny Słaboniów, o której wspomniałem w innych tekstach, wypędzonej z powodu ładnego gospodarstwa, choć babci rozkaz opuszczenia domu musiano tłumaczyć po polsku, bo nie znała języka niemieckiego. W Czechach była to rodzina Reindel, która przez władze została zmuszona do karmienia części naszej rodziny. Reszta żywiła się u Sewerynów – gdzie mówiono również po czesku i u Pöschlów, to byli raczej Niemcy, jako pierwsi zostali też wysiedleni. Nie pomogła czeska flaga, uszyta z pięknej chusty córki. Pamiętam, że stara gospodyni Reindlów (babcia) nie umiała po niemiecku (jak Słabońka), ja po czesku. Gdy mi coś zaproponowała do jedzenia a ja nie chciałem, to zapytała: „Nechceš?” To nawet rozumiałem na podstawie jej miny. Najzagorzalszy Czech, demonstrujący jawnie niechęć wobec nas – jedyny odważny - nazywał się Herbst, bardzo po czesku! Pozostali na wszelki wypadek szyli czeskie flagi na przywitanie „wolności”, ale im nie pomogło. Czesi nie uwierzyli w przemianę wewnętrzną jak ja w nowy image Jarosława K.. Chciałem być wdzięczny Czechom za to, że żywili nas przez kilka miesięcy, niechętnie bo z polecenia władz, ale jednak przeżyliśmy dzięki ich obiadom. Niestety, nie okazali się Czechami, bo wszystkich naszych „żywicieli” wysiedlono jako Niemców. Mieli i tak więcej szczęścia niż Niemcy z Brna, utracili tylko swe piękne gospodarstwa – i ojczyznę, ale zachowali życie!

Niezapomniane są wciąż działania czeskich kolejarzy, kradzieże i gwałty podczas naszego powrotu, podłość tych ludzi zasługuje na pogardę. A pewno tak się zachowali ci, którzy niewiele ucierpieli podczas wojny, tylko się dekowali i czekali, aż Armia Czerwona pozwoli im na wyżycie się na bezbronnej ludności cywilnej w absolutnej bezkarności. Może do dziś opowiadają wnukom, jak to bohatersko walczyli z wrogimi Niemcami (kobietami i dziećmi – męcząc nadmiernie różne części ciała, nie tylko pięści - przy gwałtach narażając nawet zdrowie!).

Dorzucę jeszcze mały kwiatuszek do bukieciku pod nazwą „odwaga i humanitaryzm” Czechów. Transport z uciekinierami, wiosną 1945, wyruszył rano z Vrchlabí (Hohenelbe) w kierunku Pragi – odległość drogowa wg mapy 126 km, pociągiem nie wiem, ale raczej mniej. Kolejarze czescy byli tak zapracowani wojennymi obowiązkami w służbie Niemiec, że na przebycie tej drogi potrzebowali 3 dni! Od czasu do czasu, po kilku kilometrach, odstawiali nas na boczny tor i potem słyszeliśmy tylko: „Nie ma parowozu! (keine Lokomotive)”. W Pradze czekał na nas Czerwony Kryz z żywnością – całe trzy dni, a my głodowaliśmy na bocznicy, pewnie koło 1000 osób lub więcej i wciąż nie było lokomotywy dla nas. Pewnie nasze trupy leżałyby do dziś w zardzewiałych wagonach, ale nerwy dorosłych nie wytrzymały i chyba jedyny, starszy mężczyzna w transporcie zademonstrował zawiadowcy ładny pistolecik (jak Kaczyński Tuskowi w windzie) i natychmiast znalazła się sprawna lokomotywa i pod wieczór trzeciego dnia ujrzeliśmy Hradczany w promieniach zachodzącego słońca. Od tego czasu byłem kilkakrotnie w Pradze, ale tego pierwszego widoku nie zapomnę jak również przywitania na dworcu – krupnik z pęcaku i suchy chleb – cudo! Ze strachu o przyszłość cała dziesięcioosobowa ekipa pobierała chleb dla 10 osób, zupy się nie dało z przyczyn technicznych – brak zbiorników, nażarliśmy się tylko do syta, choć nigdy przedtem ani potem takiej Graupensuppe nie jadłem, żona nie odważyłaby się zaproponować mi coś takiego. Ten chleb byłby się u nas zmarnował, ale w Krumlovie spotkaliśmy znajomych z Koźla, głodujących od dłuższego czasu i poratowaliśmy ich naszymi nadwyżkami. Po wielogodzinnym marszu (>20 km) za furmanką z bagażami dotarliśmy w nocy do wioski, w której zostaliśmy do 10-go maja. Tam żywili nas chłopi na polecenie władz i chleba nam już nie zabrakło. Podłość i tchórzostwo Czechów były ewidentne, trzy dni „szukali” kolejarze bezskutecznie sprawnej lokomotywy, choć kobiety i dzieci głodowały, a widok pistoletu uczynił poszukiwania natychmiast skutecznymi.

To wszystko działo się już „parę” lat temu, ale doskonale wszystko pamiętam mimo dwóch udarów mózgu. Długo chowałem swoje urazy do Czechów, choć na starość przyzwyczaiłem się do ich piwa (Budweiser) i salami (Herkules lub Poličan). Zapomnieć nie potrafię, wybaczyć nie chcę, ale też nie myślę o zemście. Pojednania mogą dokonać moje dzieci lub wnuki, ich nie dręczą moje wspomnienia, a lubią morawskie wina i Pilsener Urquell - ja nie jestem zdolny do wybaczania, jestem kiepskim katolikiem.

Opisałem przygody mojej rodziny i znajomych przy kontaktach z Czechami, przypuszczam jednak, że wielu Ślązaków przeżyło podobne „miłe” chwile, szczególnie przy powrocie do domu po wojnie.

(www.silesia-schlesien.com)



Zpátky